Dużo się mówi i pisze o
inwestycji jaką ma być polska elektrownia jądrowa. W tym celu powołano spółkę
celową PGE EJ 1 sp. z o.o., a
także uruchomiono portal informacyjny http://www.swiadomieoatomie.pl/ (śmiem twierdzić, że widziałem lepsze źródła informacji o energii jądrowej…). Trwa też rządowa kampania informacyjna na temat zalet
„atomu” (niewątpliwie, kilka się znajdzie). Brak tylko informacji na temat,
jakie instrumenty prawne chronią Polaków (a także ich mienie i otaczające
środowisko) przez skutkami hipotetycznej katastrofy na miarę Czarnobyla czy
Fukushimy.
Obecnie obowiązuje ustawa z
dnia 29 listopada 2000 roku – prawo atomowe, którą trzeba uznać za akt prawny
na światowym poziomie (choć przydałoby się kilka „poprawek”), nie odbiegający
znacząco od standardów wyznaczonych przez międzynarodowe konwencje…
Ustawa przewiduje zaostrzoną
odpowiedzialność cywilną za szkody jądrowe w mieniu, na osobie i w środowisku,
surowszą niż przewidziana w art. 435 k.c. (coś na wzór anglosaskiej strict liability). Nic dziwnego – jak
podkreślają znawcy tematu „atomowego” (np. dr Rafał Majda z Uniwersytetu
Łódzkiego), wykorzystywanie energii jądrowej dla celów cywilnych wiąże się z
ryzykiem szkód o potencjalnie masowym (transgranicznym) zasięgu!
Ponadto, odpowiedzialność
skupiono w osobie operatora urządzenia (np. reaktora) i wprowadzono obowiązek zawarcia umowy ubezpieczenia odpowiedzialności cywilnej
– granicą jest kwota stanowiąca równowartość w złotych 300 mln SDR (specjalnych
praw ciągnienia), czyli około 1,5 mld złotych. Jeżeli roszczenia przekraczają tę
kwotę, to eksploatujący tworzy specjalny fundusz ograniczenia odpowiedzialności.
Czy 1, 5 mld złotych to dużo
czy mało? Mówiąc językiem prawniczym, „to zależy”:) Przy „mniejszej awarii” (np.
http://pl.wikipedia.org/wiki/Po%C5%BCar_w_Windscale), powinno wystarczyć na usunięcie szkód w środowisku (dekontaminacja,
koszty ponownego wprowadzenia gatunków zwierząt, zalesienie…). Ale przy
powtórce Fukushimy, to nawet 10 razy większa kwota będzie iluzoryczną
gwarancją…
A nasz ustawodawca…
przygotował w 2010 roku projekt założeń ustawy o cywilnej odpowiedzialności za
szkodę jądrową. Pozornie nie odbiega od dotychczasowych rozwiązań. Pozornie… W
projekcie przewidziano m.in. ograniczenie sumy gwarancyjnej do 100 mln SDR
(argumentując to ryzykiem niewypłacalności eksploatującego urządzenie jądrowe),
a także zawężenie sposobu naprawy szkody w środowisku poprzez ograniczenie
zakresu obowiązku odszkodowawczego do wydatków restytucyjnych większego
rozmiaru.
Zdaniem autorów projektu „szkoda w środowisku … to nic innego jak
szkoda w mieniu polegająca na konieczności poniesienia wydatków”(sic!). Obecna
ustawa (podobnie zresztą jak austriacka) rozgranicza szkodę na mieniu i szkodę
w środowisku – niektóre elementy środowiska są „niemierzalne”. Ograniczenia są
wg autorów projektu niezbędne, ponieważ „w
przeciwnym wypadku mogłoby dojść do niepożądanego zalewu roszczeń osób, które z
przyczyn subiektywnych (będą) podejmowały różnorodne działania niemające
racjonalnych podstaw”.
Hmm… cóż za logika! Najpierw
ograniczyć odpowiedzialność, później uzasadnić ją „pieniactwem”. W przypadku
wypadków jądrowych, takie pieniactwo wydaje się jednak uzasadnione, biorąc pod uwagę wszelkie następstwa (nowotwory, mutacje itp.). Czyżby odpowiedzialność za szkody jądrowe czekał los pozwów zbiorowych i upadłości konsumenckiej? Ileż to było zachwytu nad wprowadzeniem tych
rozwiązań do polskiego prawa! Jednakże życie zweryfikowało jakość
regulacji, których prawie nikt nie był w
stanie skutecznie wykorzystać w walce o swoje prawa.
Dodatkowy symbol radioaktywności wprowadzony w 2007 roku.
Grafika: Wikimedia
Commons.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz